wtorek, 31 lipca 2012

Maria Teresa Carloni cz. I

„Dla Boga nie ma nic niemożliwego”

(Łk 1, 37) 


Maria Teresa Carloni była jedną z największych mistyczek stygmatyczek, którą Jezus wybrał i przygotował do wypełnienia wielkiej misji w swoim Kościele.

Urodziła się w 1919 r. w Urbanii, w środkowych Włoszech, w rodzinie arystokratycznej, w której żywe były tradycje religijne, szlachetność oraz miłosierdzie. Rodziców straciła bardzo młodo: gdy miała 3 lata, jej matka zmarła na raka, a ojciec odszedł trzy miesiące później, także na skutek choroby nowotworowej. Malutką Marią Teresą oraz jej o 6 lat starszym bratem Adolfem zaopiekowała się babka, osoba o surowych zasadach religijnych i moralnych, dbająca przede wszystkim o to, by powierzone jej dzieci zdobyły wysokie wykształcenie, odpowiadające ich pozycji społecznej.

Jej metody wychowawcze natrafiały na bujny temperament i żelazną wolę wnuczki, co było źródłem częstych konfliktów. W dziecku rosła potrzeba miłości, ale – co ciekawe – bardziej jej dawania niż brania. „Kiedy miałam 5 lat, już śniłam o miłości. Zasypiałam, tuląc w ramionach brzydką lalkę, i płakałam, bo czułam się jej matką... Ta lalka pomogła mi zrozumieć, że należy cierpieć i kochać, nigdy o nic nie prosząc”.

Babka, tak wymagająca wobec wnuków, nie dostrzegła, że wśród służby domowej są osoby mogące gorszyć lub zatruć bezbożnością. Mała Maria Teresa nie miała przed kim wyjawić zasianych przez te osoby wątpliwości; napotkani spowiednicy nie stanęli na wysokości zadania, lekceważąc niepokoje dziecięcego sumienia. Ta sytuacja zatruła dziewczynce dzień Pierwszej Komunii św. Wydawało się jej, że przyjęła ją świętokradzko.

Kochała Pana Jezusa Eucharystycznego, ale bała się Go, bała się księży, spowiedzi, praktyk religijnych, nękały ją myśli samobójcze… Gdy miała 17 lat, postanowiła odbyć spowiedź generalną, ale trafiła fatalnie – na spowiednika, który nic nie zrozumiał. Uciekła od konfesjonału; już w drzwiach kościoła spojrzała na krucyfiks i rzuciła na pożegnanie słowa: „Jeszcze się spotkamy!”. I tak się stało. Ale droga powrotna Marii Teresy do Jezusa ukrzyżowanego nie była krótka…

Lata II wojny światowej spędziła na studiach w Rzymie oraz na pracy pielęgniarskiej, której poświęcała się bez reszty. W tym okresie, sama niepraktykująca, modliła się oraz umartwiała heroicznie w intencji nawrócenia rannych i umierających: „Cóż mogłam zrobić ja, biedna latorośl odcięta od winnego krzewu? Bezsenne noce na zimnej podłodze przy chorych, którzy i tak mieli umrzeć, lecz byli nieświadomi i zbuntowani. Żeby przynajmniej mogli zaznać spokoju! Całymi miesiącami niemal zapominałam o śnie; noce spędzałam w pustej kaplicy, leżąc krzyżem przed Najświętszym Sakramentem. O co prosiłam? O nic dla siebie samej, ponieważ nie zaliczałam się do żyjących. Prosiłam za tych, którzy jeszcze nie zostali wyłączeni z Kościoła”.

Znikąd nie miała duchowego wsparcia. Raz kapelan powiedział jej, że skoro nie chodzi na Mszę św. ani nie przystępuje do Komunii św., żyjąc w stanie grzechu ciężkiego, to wszystko, co robi, nie ma żadnej wartości. „Nikt mi nie powiedział, że Bóg jest miłosierny; nikt mi nie ukazał rąbka nadziei, że będę mogła się podnieść... Czułam, że im bardziej się oddalam od Boga, tym bardziej Go kocham”.

Pracując podczas wojny w szpitalu, poznała młodego, ofiarnego lekarza, z którym połączyło ją głębokie uczucie. Niestety, spotkało ją kolejne nieszczęście: kiedy pewnego wieczoru, już z nastaniem godziny policyjnej, szli razem na nocny dyżur, zatrzymał ich patrol i zanim zdążyli okazać swoje przepustki, policjant strzelił do lekarza. Maria Teresa nie zdążyła przenieść rannego do szpitala – zmarł po drodze... Dla niej było to pożegnanie z myślą o miłości małżeńskiej.

Kiedy wojna się skończyła, Maria Teresa miała 26 lat i nie bardzo wiedziała, co dalej ze sobą zrobić. Ukończyła studia pedagogiczne, ale praca nauczycielska jej nie odpowiadała, już wolała się poświęcić pracy pielęgniarskiej, bo wszystko, co robiła, chciała czynić z pasją. Jej dewizą życiową było: „Albo wszystko, albo nic; zrobiłam wszystko, co było możliwe, a co jest niemożliwe – jeszcze zrobię”. Rodzina Marii nie akceptowała jej pomysłu na pracę pielęgniarki, myślała o wydaniu jej za mąż. W tym czasie brat Marii, który założył już własną rodzinę, wyprowadził się z Urbanii, a jej babka akurat poważnie zachorowała. Maria Teresa zabiegała o to, aby chora, której dni były policzone, przed śmiercią zbliżyła się do Boga. Mógł jej w tym pomóc jakiś światły kapłan, więc zwróciła się do swego proboszcza, ks. Cristofora Campany’ego. Ten zajął się chorą, która w maju 1951 r. zmarła w pokoju serca.

Maria Teresa została zupełnie sama, na rozdrożu. Przyszły pokusy samobójstwa... „Przygnieciona tym wszystkim, wyczerpana, owładnięta lękiem, że umrę, nie zrobiwszy nic, co miałoby jakąkolwiek wartość, rozpaczliwym aktem woli zdobyłam się na jeszcze jedną próbę spowiedzi, przysięgając, że to będzie ostatni raz” – wyznaje. „Przygotowywałam się cały tydzień, intensywną modlitwą i surowymi umartwieniami... To dziwne, ale prawdziwe: od razu zrozumiałam, że ów rozpaczliwy akt woli był łaską. Mój proboszcz wcale mnie nie odepchnął, jak się spodziewałam, wcale się nie zdziwił, wcale mnie nie potępił... Szesnastogodzinna spowiedź, podzielona na trzy etapy, pozwoliła mi wreszcie zrzucić z ramion ogromny ciężar i przywróciła mi spokój”.

Po tej spowiedzi nastąpiły dalsze. Ksiądz Campany szybko się zorientował, że jego penitentka dąży do głębszego życia religijnego, do pokuty, do ofiary z siebie i zjednoczenia z Bogiem. Wyrażała pragnienie złożenia ślubu czystości, ale spowiednik ociągał się z przyzwoleniem, zważywszy na to, że Maria Teresa była młoda i bardzo urodziwa. W końcu jednak zezwolił. Wbrew woli swych krewnych Maria Teresa podjęła się pracy pielęgniarskiej w Fundacji im. św. Kamila w Mediolanie. Utrzymywała jednakże stały kontakt ze swoim kierownikiem duchowym w Urbanii, pisząc mu o wszystkim, co się z nią dzieje.

Z początkiem 1952 r. w swych listach do niego zaczęła się zwierzać z nowych zjawisk w swoim życiu. W pewnych momentach stawała się zupełnie obojętna na świat ją otaczający, natomiast odczuwała w swoim wnętrzu obecność jakby drugiej osoby, która mówiła do niej. Działo się to we wtorki i piątki. Ten wewnętrzny głos z czasem stawał się tak intensywny, że musiała się wtedy zamknąć w swoim pokoju, aby nie zauważono, co się z nią dzieje.

„Głos” mówił, a potem ona odpowiadała. Po zakończeniu pracy w dziełach kamiliańskich w Mediolanie oraz powrocie Marii Teresy do Urbanii ks. Campany sam stawał się świadkiem tych stanów swojej penitentki; nakazał jej staranne zapisywanie wszystkiego, co jej przekazywał „głos”. Tak opisał przebieg tego mistycznego dialogu, którego sam był świadkiem: „Kiedy rozmawiała ze mną, widziałem, jak przymyka oczy, staje się jakby nieobecna, prowadzi dialog z »kimś« niewidzialnym, lecz obecnym w jej wyobraźni. Trwało to około kwadransa albo pół godziny, a potem wszystko wracało do normy... Toczący się dialog zawsze miał charakter duchowy i przebiegał w całkowitej zgodności z nauczaniem Kościoła. Było to wezwanie do coraz intensywniejszej miłości Boga, wypowiadane w pierwszej i drugiej osobie: »ja« i »ty«”.

„Głos” zwracał się też z poleceniami do kierownika duchowego, zawsze za pośrednictwem Marii Teresy. W marcu 1952 r. ksiądz usłyszał: „Pragnę powtórzyć w tej duszy moją mękę. Ty, będąc jej ojcem duchownym, możesz to przyjąć lub odrzucić, ponieważ sprawujesz władzę w moim imieniu, lecz wiedz, że taka jest moja wola”. „Ale kim jesteś?” – zapytałem, choć rozumiałem doskonale, Kto to był. „Jam jest Jezus – usłyszałem w odpowiedzi – ta dusza ofiarowała Mi się, a Ja przyjąłem jej ofiarę”.

Krótko potem spowiednik, chcąc się przekonać, w jakim stopniu Maria Teresa jest świadoma i przygotowana na spełnienie woli Pana Jezusa, zadał jej pytanie, czy zgadza się, by zjednoczenie z Panem było zjednoczeniem w Jego męce. Maria Teresa odpowiedziała: „Gdyby tego ode mnie chciał – jestem gotowa”. Odtąd w każdy piątek między godziną 12 a 15 przeżywała 3 godziny agonii Pana Jezusa na krzyżu. Na polecenie spowiednika poddała się badaniu przez psychiatrę, ale lekarz nie stwierdził u niej żadnego odchylenia od normy. Jesienią 1952 r. wystąpiły u Marii Teresy stygmaty.

Dwa miesiące później „głos” nakazał spowiednikowi sprowadzić Marię Teresę do pustej kaplicy przylegającej do kościoła na duchowe zaślubiny. Gdy uklękła przed ołtarzem, usłyszała, że: „Pan Jezus zgadza się być oblubieńcem, ale chce, by Jego oblubienica upodobniła się do Niego: będzie prześladowana, deptana, oczerniania, będzie cierpieć na ciele i duszy... Kiedy ludzie będą nią pogardzali, zostanie przyjęta przez Boga niczym najcenniejsza perła, nabyta i wydana jako zapłata za cenę nieba dla wielu dusz”. Do spowiednika zostały natomiast skierowane słowa: „Podejdź do ołtarza, weź złotą obrączkę, która leży pod obrusem, i załóż ją mojej oblubienicy, jako namacalny znak moich zaślubin”. Ksiądz tak uczynił; pod obrusem, przy tabernakulum, znalazł złotą obrączkę, której przedtem nigdy tam nie widział. Nałożył ją Marii Teresie, mówiąc: „To nie ode mnie. Ktoś daje ci tę obrączkę na znak swego zjednoczenia z tobą”. W ten oto sposób Maria Teresa została wybrana i przygotowana do tej wielkiej misji, jaką miała spełnić w Kościele.

Jak wyglądał wstęp do tej misji? Oddajmy głos spowiednikowi Marii Teresy: „4 stycznia 1953 r. zmarła w Rosji Iwana Puszkin, wnuczka [raczej prawnuczka – przyp. mój: T.T.] wielkiego rosyjskiego poety. Potajemnie wyznawała ona wiarę katolicką, organizowała Kościół podziemny i ofiarowała swe życie za zbawienie Rosji, świadomie wykluczając duszę Stalina, gdyż przerażał ją ogrom popełnionych przez niego zbrodni. Pewnego piątku, podczas trzygodzinnej agonii Marii Teresy, zostałem powiadomiony o śmierci tej kobiety. Zostało mi przekazane, że mam zapytać Marię Teresę, czy zechciałaby przyjąć jej ofiarę w zastępstwie, wraz ze wszystkimi skutkami, jakie wiązały się z ofiarą za Rosję oraz, co oczywiste, za wszystkie kraje zdominowane przez Rosję, którym usiłowano narzucić doktrynę materializmu ateistycznego. Zapytałem ją o to, jeszcze zanim skończyły się trzy godziny cierpienia. Odpowiedziała mi: »Jeśli Pan tego chce i jeśli da mi potrzebną siłę, zgadzam się«. Od tej pory Maria Teresa czuła, jak cierpienia nasilają się stopniowo, przytłaczając jej ducha ogromnym smutkiem”.

Do dotychczasowych cierpień fizycznych i moralnych doszły ataki szatana, który dokuczał jej fizycznie, kalecząc i raniąc, oraz krytyka i pomówienia ze strony otoczenia. Ponieważ widywano proboszcza często udającego się do niej, zaczęła krążyć plotka, że łączą go z Marią Teresą nie tylko potrzeby duszpasterskie. Ksiądz Campany zwrócił się nawet w tej sprawie do biskupa ordynariusza, a ten polecił nie zaprzestawać opieki duchowej nad mistyczką, skoro jest taka potrzeba.

Oddajmy znów głos spowiednikowi: „Na początku marca podano wiadomość, że Stalin został dotknięty paraliżem i był bliski śmierci. W następny piątek, zanim zaczęło się trzygodzinne cierpienie, »ten sam głos« powiedział do mnie: »Teraz cię o coś poproszę, jeśli na to pozwolisz i jeśli zgodzi się ta istota. Zanim Stalin umrze, pomimo jego zbrodni chcę dać mu możliwość zbawienia, tak samo jak wszystkim duszom odkupionym. Jeśli wyrazicie zgodę, proszę cię o ofiarowanie tych trzech godzin za duszę Stalina. Ale niech nie przerażą ciebie cierpienia tej istoty«. Zapytałem Marię Teresę, czy zechce złożyć tę ofiarę: zgodziła się. Trzygodzinne cierpienie miało miejsce, jak zwykle, w tym samym ustronnym pokoju. Było to po południu. Przez cały czas byłem przy tym obecny. Nigdy nie zapomnę tych trzech godzin. Nigdy więcej nie widziałem podobnego cierpienia... także w sensie fizycznym... Płakałem z przerażenia i miałem ochotę krzyczeć: »Dosyć! Dosyć!«”. „Czy Stalin skorzystał z tej ostatniej łaski?” – pytał ks. Campany. Do ostatnich chwil życia Bóg daje człowiekowi możność żalu za grzechy i zwrócenia się do miłosierdzia Bożego. Otoczeniu może się wydawać, że nie ma z chorym żadnego kontaktu, ale Bóg ma swoje niewidoczne drogi. „Miłosierdzie Boże – pisała w swym Dzienniczku św. s. Faustyna – dosięga nieraz grzesznika w ostatniej chwili, w sposób dziwny i tajemniczy. Na zewnątrz widzimy, jakoby wszystko było stracone, lecz nie tak jest; dusza, oświecona promieniem silnej łaski Bożej ostatecznej, zwraca się do Boga w ostatnim momencie z taką siłą miłości, że w jednej chwili otrzymuje od Boga przebaczenie win i kar. O, jak niezbadane jest miłosierdzie Boże. Ale, o zgrozo! Są też dusze, które dobrowolnie i świadomie tę łaskę odrzucają i nią gardzą. Chociaż już w samym skonaniu, Bóg miłosierny daje duszy ten moment jasny wewnętrzny, że jeżeli dusza chce, ma możność wrócić do Boga. Lecz nieraz u dusz jest zatwardziałość tak wielka, że świadomie wybierają piekło, udaremniają wszystkie modlitwy, jakie inne dusze za nimi do Boga zanoszą i nawet same wysiłki Boże” (Dz. 1698).

Relacje z ostatnich chwil Stalina przekazała w swoich pamiętnikach jego córka Swietłana. Mieszkała w tym samym co ojciec apartamencie na Kremlu, ale kontaktu z nim nie miała łatwego, gdyż Ławrientij Beria, szykujący się do objęcia władzy po Stalinie, otaczał go pierścieniem ochrony tak ciasnym, że nawet córka nie mogła widywać ojca. Gdy dotarła do niej wieść, że jest poważnie chory, zdobyła się na odwagę i pokonawszy – groźbą, prośbą, a jak trzeba było, to również przy użyciu siły – poszczególne posterunki, dotarła do łoża ojca. Zaraz się zorientowała, że stan chorego jest bardzo ciężki. Stalin był nieprzytomny, oczy miał zamknięte. Swietłana usiadła przy jego łóżku i postanowiła nie ruszyć się stamtąd aż do końca. W pewnym momencie zauważyła, że umierający otworzył oczy i spojrzał na nią. I wtedy dostrzegła w tych oczach tak obłędny strach, że sama zmartwiała. Kilka chwil potem Stalin nie żył.
(cdn.)

Teresa Tyszkiewicz

Źródło: Alberto di Chio, Luciana Mirri: Maria Teresa Carloni – apostołka prześladowanego Kościoła, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2009.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Twitter Delicious Facebook Digg Stumbleupon Favorites More